że mama tak bardzo się postarała, żeby zakryć biedę białych ścian i pobudzać moją wyobraźnię. Ja też chciałam coś zrobić dla Luli. Makatki nie wchodzą w grę bo nie mam tego typu cierpliwości. Zaczęłam robić abecadło, ale to żmudna robota i potrwa pewnie z wieki. Pewnie aż tak długo, że Lula "łyknie" literki za jednym razem i nauka nie pójdzie w las.
Pożyczyłam od córki rolkę papieru do rysowania, którą nabyłam jakiś czas temu, żeby zachęcić L. do aktywności manualnej, odmierzyłam odpowiednią długość, tak aby papier mógł zawisnąć na całej długości ściany i zaczęłam nieudolnie rysować. Odszukałam w domu rodziców pozostałości po moich zbiorach farbek i pędzli, których swego czasu miałam sporo i wypełniłam kontury kolorem.
Wbrew założeniom, robienie dekoracji ściennej dla Luli nie odbyło się w tempie ekspresowym. Efekt też chyba nie jest taki, jak oczekiwałam ale w końcu skończyłam i powiesiłam. Córek docenił, to miło.
W międzyczasie Niemąż kupił coś na wzmocnienie. Największego wsparcia potrzebowały kolana, bo naklęczałam się nad rulonem niemiłosiernie. Nie wiem, czy lody wzmacniają rzepki, ale na pewno poprawiają samopoczucie.
A to skrzat pieczątka, którego znalazłam w moich szpargałach. Skrzat był ukryty w jajku niepodziance. Najlepsza niespodzianka z jajka jaką dostałam. Niestety byłam wtedy już całkiem dorosła więc stemplowanie karteczek trwało zaledwie chwilę. Jak byłam dzieckiem marzyłam o takich pieczątkach niekonwencjonalnych. Moje starsze kuzynki, które miały wszystko, maiły również i pieczątkę. Różowego nosorożca. To było coś. Chyba uległ zniszczeniu bo nigdy w "spadku" go nie otrzymałam. Skrzat spadł na mnie jak z nieba, lekko pocieszył i po trosze przekonał do wielkiej prawdy zawartej w powiedzeniu: lepiej późno niż wcale.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz