BIEGUN PÓŁNOCNY, BULULA, LULA I SPÓŁKA, BIEGUN POŁUDNIOWY

środa, 27 lipca 2011

się nudzą

Chorowania i ogólnej dewastacji ciąg dalszy. Lula i jej sto pomysłów na minutę. Chyba jednak wysyłanie Nani do jej pokoju w ramach kary i walki z buntem dwulatka nie jest najlepszą opcją. Przynajmniej dla ścian.

A oto obiecany kotek. Ujęty od tyłu aby lepiej udokumentować wkład Luli w twórczość Spółki.

Po wczorajszym glinieniu dziś przyszła pora na farbki. Na szczęście bez większych zniszczeń pomijając chustkę przywiązaną do naninej szyi. Lula buntuje się na poważnie.

wtorek, 26 lipca 2011

w akcji




Lula znowu przeziębiona. Wypady do przedszkola uniemożliwione. Mama dwoi się i troi, żeby dziecko i sama mama nie padły z nudów. Trochę spacerów, bo przecież katar nie zwalnia od wietrzenia maleństwa, trochę czytania, rozrzucania jedzenia, brudzenia wszystkiego dookoła i jakoś chorobę można przetrwać. Dziś zagnało nas aż na Stary Rynek, gdzie miałyśmy do załatwienia ważne sprawy. "Ważne sprawy" to póki co jeden z nielicznych i kończących się już argumentów skłaniających Nanię do podążania w obranym przeze mnie kierunku. Pojechałyśmy zatem. Zakupiłyśmy przecudownie kiczowatą Miki, wysłuchałyśmy młodego duetu skrzypcowo akordeonowego, który grając tanga Piazzolli zapewne zbiera fundusze na podróż życia, zrobiłyśmy, na życzenie Luli zainspirowanej turystami, zdjęcie z fontanną w tle przy pomocy telefonu komórkowego, poobserwowałyśmy konie ciągnące bryczkę i wróciłyśmy do domu. Jednak to nie koniec atrakcji. Po krótkiej drzemce Lula postanowiła się zaktywizować i wleźć mi na głowę. W akcie desperacji i szykując się na totalną dewastację, wyciągnęłam glinę i dałam ją Nani. Ja za zadanie miałam ulepienie kotka. Kotek prawie powstał ale Lula dołożyła swoje trzy grosze i kotek poza tym, że w fazie szkicu to jeszcze dorzeźbiony przez zleceniodawcę. Zdjęcia zapomniałam zrobić, może jutro jak trochę podeschnie.
W każdym razie Lula całym sercem oddała się robieniu placków, dziur i innych kozich bobków. Później przeszła do ozdabiania szyby balkonowej i poprawiania urody swojej nowej Miki. Wbrew moim obawom glina w rekach mojego dziecka nie niesie spustoszenia. Gorzej z kubkiem z herbatą, który wymsknął,omsknął i się rozlał (oczywiście sam) zatapiając pół biurka i podtapiając mojego nowiusieńkiego urodzinowego laptopa.











środa, 20 lipca 2011

bo ja mam dzisiaj urodziny

Jakoś tak się zawsze wydarza, że moje urodziny wypadają w takie dni, że nikomu nie pasuje, żeby je huczne obchodzić. Zawsze coś. Pilne sprawy do załatwienia, zła pogoda, wyjazdy na wakacje i inne takie. Urodzić się w okresie urlopowym to przekleństwo. W szkole nie mogłam dzieci częstować cukierkami, na studiach wszyscy po sesji się rozjeżdżali w najróżniejsze zakątki Polski, a w świecie całkiem dorosłym jest zawsze tyle problemów i zadań do wykonania, że też czasu na celebrowanie braknie, zwłaszcza w środku tygodnia. W zawiązku z brakiem owej spektakularności nigdy swoich urodzin nie lubiłam. Ale dziś się zaparłam, że będzie choć trochę lepiej niż w latach poprzednich. Niemąż zapowiedział odpowiednio wcześniej, że cały dzień w pracy, potem kursy po księgowych, bo nadszedł dzień rozliczeń z Urzędem Skarbowym, a na zwieńczenie spotkanie firmowe z bardzo ważnymi kontrahentami. Pociechy z niego dziś nie mam. Z resztą prezent dostałam w zeszłym tygodniu więc właściwie podstaw do pretensji mieć nie mogę i chyba nie mam.
Wyszukałam zatem najbardziej optymistyczną sukienkę jaka wisiała w szafie, wbiłam się w przyciasnawe szpilki i wybyłam z domu w kierunku pewnego prezentu. Kto jak kto, ale rodzice zawsze coś dla swojej, podstarzałej już co prawda ale jednak, pociechy mają.




Na wszelki wypadek wzięłam ze sobą świeczkę. Co prawda zamiast tortu poprosiłam o babeczki z owocami lub jakiś placek, ale czy w placek nie można wbić świeczki? Z resztą nie należy sobie odmawiać możliwości wypowiedzenia w myślach życzenia, które dzięki zdmuchnięciu płomienia ma się spełnić. Jeżeli chodzi o świeczkę, nie posiadam zbyt dużej kolekcji świeczek urodzinowych. Znalazłam jedynie pozostałości po Lulkowych marcowych urodzinach. Wtedy zdobyłam masywną dwójkę, która w wyraźny sposób miała podkreślić wagę wydarzenia. Niestety, jak to zwykle w życiu bywa, Nieteściowa wraz z zamówionym u niej tortem przyniosła świeczki. Dwa komplety wybitnie urodzinowych świeczek, które fakt, potrafią wyglądać imponująco, ale dopiero po użyciu odpowiedniej ilości takiej, która gwarantuje jakiekolwiek zagęszczenie. W tym przypadku na wielkim torcie stanęły dwie chude mizerne świeczuszki. We mnie się krew zagotowała, ale że w tamtym czasie przechodziłam pierwszy raz w życiu zapalenie płuc jakoś specjalnie nie fukałam, albo inaczej, moje pofukiwanie nie spotkało się z niczyim zrozumieniem. Tak czy inaczej po tamtej inicjatywie teściowej w moich zapasach znalazła się nietknięta dwójka. W sam raz na dzisiejszy dzień. Pomyślałam, zdmuchnęłam i teraz czekam na efekty. Podstawę zjadłam ze smakiem.





Jednak najfajniejsze w urodzinach jest to, że dostaje się kwiaty. Uwielbiam  cięte kwiaty. Prawie wszystkie,
a ten kto mnie zna wie, czego mi nie wręczać. Tym razem strzał w dziesiątkę bo po ślicznych ale jednak skromnych goździkach z Tesco (sama sobie kupuję i cieszę się z promocji jak dziecko, gdyż 10 obfitych gałązek za niecałe 10 złotych to nie lada zdobycz) jędrne lilie stanowią niezły mebel w pokoju dziennym/gościnnym czy po prostu największym.



No i na koniec warto podkreślić, że choć L. po pobycie w przedszkolu  pozwoliła się przeprać w śliczną  sukienkę od cioci z Londynu, to w momencie pojawienia się ciasta na stole zażądała butelki mleka i zwróciła się w stronę łóżeczka, aby przez trzy godziny bezkarnie się relaksować. Potem wstała ale nadal nie była mną zainteresowana. Przegrywam z czekoladowymi kulkami z orzeszkiem w środku. Co dziwne przypomniała sobie o moim istnieniu w momencie kiedy stanęłyśmy w drzwiach klatki schodowej a przed nami pojawiły się cztery piętra do pokonania. Ja objuczona torbami jak zawsze, jak taki osioł w wąskiej różowej sukience i jeszcze bardziej, po całym dniu noszenia, przyciasnawych szpilkach błagam ostatkiem sił, żeby dziecko łaskawie przebierało nogami i raczej szło w górę niż w dół. Uroki macierzyństwa.


No i po urodzinach. Teraz pędzę do lodówki. Jakieś resztki napoju wyskokowego zostały, to sobie, za nim północ wybije, takim lajtem toast za swoje zdrowie wzniosę.



robótki ręczne


Gdy byłam mała mama zrobiła dla mnie makatki. Makatki były w przyjaznych dla dziewczynki kolorach, a różnorodność faktur przyszytych łatek kusiła, żeby je ciągle głaskać i gładzić. Muchomorki bardzo wbiły mi się w pamięć bo były satynowe. W ogóle makatki wspominam bardzo ciepło i przeogromnie doceniam fakt,
że mama tak bardzo się postarała, żeby zakryć biedę białych ścian i pobudzać moją wyobraźnię. Ja też chciałam coś zrobić dla Luli. Makatki nie wchodzą w grę bo nie mam tego typu cierpliwości. Zaczęłam robić abecadło, ale to żmudna robota i potrwa pewnie z wieki. Pewnie aż tak długo, że Lula "łyknie" literki za jednym razem i nauka nie pójdzie w las.
Pożyczyłam od córki rolkę papieru do rysowania, którą nabyłam jakiś czas temu, żeby zachęcić L. do aktywności manualnej, odmierzyłam odpowiednią długość, tak aby papier mógł zawisnąć na całej długości ściany i zaczęłam nieudolnie rysować. Odszukałam w domu rodziców pozostałości po moich zbiorach farbek i pędzli, których swego czasu miałam sporo i wypełniłam kontury kolorem.





Wbrew założeniom, robienie dekoracji ściennej dla Luli nie odbyło się w tempie ekspresowym. Efekt też chyba nie jest taki, jak oczekiwałam ale w końcu skończyłam i powiesiłam. Córek docenił, to miło.



W międzyczasie Niemąż kupił coś na wzmocnienie. Największego wsparcia potrzebowały kolana, bo naklęczałam się nad rulonem niemiłosiernie. Nie wiem, czy lody wzmacniają rzepki, ale na pewno poprawiają samopoczucie.


A to skrzat pieczątka, którego znalazłam w moich szpargałach. Skrzat był ukryty w jajku niepodziance. Najlepsza niespodzianka z jajka jaką dostałam. Niestety byłam wtedy już całkiem dorosła więc stemplowanie karteczek trwało zaledwie chwilę. Jak byłam dzieckiem marzyłam o takich pieczątkach niekonwencjonalnych. Moje starsze kuzynki, które miały wszystko, maiły również i pieczątkę. Różowego nosorożca. To było coś. Chyba uległ zniszczeniu bo nigdy w "spadku" go nie otrzymałam. Skrzat spadł na mnie jak z nieba, lekko pocieszył  i po trosze przekonał  do wielkiej prawdy zawartej w powiedzeniu: lepiej późno niż wcale.

czwartek, 14 lipca 2011

kiedy kota nie ma


Strasznie długo mi to idzie ale kiedyś w końcu skończę. W między czasie choruję na coś, czego mieć nie będę i żałuję, że nie jestem elegancką kobietą;)


ale mniej elegancką być mogę, z wielką przyjemnością. Trzeba pogrzebać w szafie i w magiczny sposób zdobyć kilka niezbędnych dodatków ;)






sobota, 9 lipca 2011

sabado

W końcu nadeszła sobota. Od dawna się tak nie cieszyłam na sobotę. Jeśli nie chodzi się do pracy pięć dni w tygodniu ale za to każdego dnia opiekuje się dzieckiem, weekend przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Każdy dzień składa się z tych samych czynności i kilku zmiennych. Na dodatek maluchy maja w sobie duże pokłady złośliwości - w dni wolne zamieniają się w skowronki i od wczesnych godzin rannych pitolą, skrzeczą i pohukują. Z tego powodu właśnie można zapomnieć o weekendowym lenistwie, wylegiwaniu się w łóżku i swobodnym popijaniu rannej kawy. No nic, przeboleję, zwłaszcza, że jak się niedawno okazało w tę sobotę będę miała chwilę tylko dla siebie. Maleństwo wyjeżdża na wycieczkę a ja zostaję sama. SAMA!!!!! Fantastycznie. Mam już porobione plany i dużo pomysłów w głowie. Przed południem muszę tylko podjąć się nie lada wyzwania i mam wolne. Założenie jest takie, że rankiem w sprytny sposób przekonuję moja córkę do spokojnego wysiedzenia i pozowania u fotografa. Jak się okazało dwu dniowy wyjazd pod Berlin nie jest takim sobie wypadem hop siup. Niby granic nie ma ale dziecko paszport mieć musi. Naiwnie wierzyłam, że w Unii można w jakiś normalniejszy sposób załatwić wyjazd za granicę, że mam jakąś wirtualną adnotację w dowodzie osobistym o istnieniu Luli  i że to wystarczy straży granicznej, która i tak nie wiadomo gdzie strażuje. Jednak nie. Rozpoczęłam więc bieganinę około paszportową a jutro jest dzień na zdjęcie. Sama trzyma za siebie kciuki bo wiem, że to nie będzie łatwe. Gdyby choć mógł z dzieckiem pozować lizaczek, ale nie. Sztywne, profesjonalne, spełniające normy foto jest wymagane. Ktoś, kto to wymyślał chyba nigdy z dzieckiem do czynienia nie miał. Nie ma co się martwić na zapas. Lepiej rozkoszować się wizją wolnego popołudnia. Sobota ma być upalna. Cudownie. W końcu odrobinę lata tego lata. Co prawda powoli zaczynam powątpiewać w uroki wysokich temperatur ale póki co nadal twierdzę, że gdy termometr wskazuje mniej niż 24 stopnie żyć się odechciewa.
A zaufanie do ciepła tracę z powodu wszechogarniających i wszędobylskich robali. Owady są moja zmorą od dzieciństwa. Z niewiadomych przyczyn moje pierwsze koszmary, a nawet lekkie halucynacje, związane były z robakami. Od czasu do czasu zdarzały się takie wieczory, ze byłam święcie przekonana, że znajdujące się pode mną prześcieradło roi się od pełzających, skaczących i biegających owadów. Siłą woli i wątłych mięśni jak największą powierzchnię mojego ciała utrzymywałam w powietrzu. Podwijałam po bokach kołdrę, gdyż kołdra i poduszka były bezpieczne, w wałeczki i kładłam tam kończyny dolne. Zatem nogi na wałkach i głowa na poduszce utrzymywały całą resztę makabrycznie wygiętą, unikającą kontaktu z robakami. Wizje prześcieradłowych owadzich ataków w końcu zniknęły, ale wstręt do robactwa nie.  Robacy wrócili i to ze wzmożoną siłą! Mury bloku, w którym mieszkam od niedawna okazały się być świetną pożywką dla (o zgrozo!) szczypawic. Zaroiło się jednego wieczora na balkonie od tego paskudztwa, ja straciłam rezon, włos się na głowie zjeżył i szaleństwo w oku pokazało. Trzeba było dnia następnego zdobyć środek i wypsikać. Wojny jednak nie koniec, bo ja wiem, że one tam są, łażą sobie korytarzami wyżartymi w murach i szykują się do zemsty. Jutro muszę znowu psikać i psikać. Podobno bestie są na tyle paskudne, że lubią wejść człowiekowi do ucha i zajadać się błoną bębenkową. Jak na złość moja głowa w nocy spoczywa przy drzwiach balkonowych. Chyba przestanę sypiać i poczekam aż się zimno zrobi, mróz zetnie, poodmraża im chitynkę lub zahibernuje. W każdym razie żyję w stresie. Co chwila wzdrygam się i nerwowo pocieram, bo mam wrażenie, że coś po mnie chodzi. Na dodatek coś wleciało do abażura i się miota, obija i brzęczy.  Serce mi staje i łomoce na zmianę. Niech już będzie rano. Jednak człowiek się czuje bezpieczniej  gdy jasność nastaje.  Poza tym znalazłam piękne zdjęcie w UPPERCASE, które mnie baaardzo zainspirowało więc niech sobota w pełni się stanie, żebym mogła sobie inspiracje wykorzystać.



środa, 6 lipca 2011

amputacja

Niemąż zabrał mi aparat. Podobno ma coś ważnego do sfotografowania. Poszedł i zabrał a mi jakoś nieswojo.
Tymczasem zabrałam się do robienia czegoś, co nikomu się nie przyda (choć założenie jest inne). Robię abecadło dla LULI. Mam przy tym mnóstwo zabawy (Niemąż trochę mniej;)). Zobaczymy co na to powie L. Pewnie rzuci w kąt ale co  mam wypełnione wieczory babraniem się w glinie to moje. Aż strach pomyśleć jaki będzie efekt końcowy. Na pewno mieszkanie na tym ucierpi. Stojąc przed wyborem: umycie podłóg, rozładowanie zmywarki, prasowanie a glinienie, decyduję się na dalsze "zapuszczanie" czterech katów na rzecz odrobiny frajdy.

piątek, 1 lipca 2011

głupotki

Ostatnie zdobycze po wizycie u dziadka. Swego czasu dziadek miał księgarnię i sklep papierniczy w jednym z niewielkich miasteczek w Schwarzwaldzie. Miał tam mnóstwo cudownych rzeczy i jako ośmiolatka umierałam z zachwytu nad zwojami i rolkami kolorowych naklejek. Nie ukrywam, że i dziś oczy mi się świecą jak patrzę na opalizujące pajacyki i welurowe strusie. Mam nadzieję, że N. podziela mój zachwyt.


To niesamowite, że jak człowiek dorobi się potomstwa to może sobie pozwolić na jawne powroty do dzieciństwa i dziecięcych zachcianek. Nie trzeba się "postarzać" makijażem ani strojem, a prośba ekspedientki o okazanie dowodu podczas kupowania piwa cieszy/bawi jak cholera. Dlatego też bezwstydnie namówiłam moja mamę na prezent dla siebie w postaci mini katarynki z Moulin Roty.