BIEGUN PÓŁNOCNY, BULULA, LULA I SPÓŁKA, BIEGUN POŁUDNIOWY

niedziela, 26 czerwca 2011

kilka sukienek w sam raz na upalne dni

Wszystkie znaki na niebie i ziemi (a także informacje serwowane przez pogodynki z telewizji) wskazują na to, że nadchodzi lato. Lipiec i sierpień mają być upalne. Skoro tak, kilka sukienek na cieplejsze dni.





sobota, 25 czerwca 2011

skills

Zdecydowanie nie mam ręki do kwiatów.

miszkomiszko

Nabyłam owo cudo na RozTARGiaszu. Trzeba było jakoś otrzeć łzę po tym jak spóźniłam się z rejestracją i uszyciem odpowiedniej ilości ubrań, aby się z BULULĄ pokazać ludziom. Wysupłałam ostatni grosz z portmonetki (ehh do końca miesiąca jeszcze kilka dni a budżet coraz bardziej dziurawy) i ucieszyłam oko i duszę mikromaszkiem.
Miszko Maszki i ich autorkę śledzę już od pewnego czasu przy pomocy internetu ale nie sądziłam, że posiadanie Miszko Maszka sprawia tyle przyjemności. Ponieważ na pchli targ wyrwałam się sama, w przerwie między śniadaniem a obiadem, a na dodatek w tym czasie Niemąż i N. aktywizowali się na świeżym powietrzu, po powrocie do domu miałyśmy z syrenką kilka chwil dla siebie. Zrobiłam parę (naście) zdjęć i stwierdzam, że syrenka bardzo fotogeniczna i odnajdująca się w każdym położeniu. Szczerze przyznaję, że zwątpiłam w sens swojego postanowienia, aby nowy nabytek został prezentem dla maleństwa. Aż mi się nie chciało go oddawać i po cichu wierzyłam, że N. nie zachwyci się prezentem od mamy. Niestety. Miszkomiszko, jak zwie syrenkę N. (vs Lula), rzuciło swój urok i szybko zostało mi "odebrane". Śpią już sobie razem, a rano pewnie wspólnie zasiądą do śniadania, co na samą myśl przyprawia mnie o ból w klatce piersiowej. Jutro Miszkomiszko utraci biel swojej buzi, a na ogonie i włosach na pewno pozostaną ślady po czereśniach i innych przysmakach.
   

poniedziałek, 20 czerwca 2011

KOLOL

Lula zdecydowanie lubi kolor. Ja uczę się tego od niej. Zawsze byłam monochromatyczna, ale z wiekiem zaczynam dostrzegać piękno intensywnych barw. Zupełnie odwrotnie niż Lula. Ona ma to od początku. Jak chyba każde dziecko. Niby dorosły, obrośnięty w wiedzę powinien zdawać sobie z tego faktu sprawę,  jednak podczas kompletowania tak zwanej wyprawki, dekorowania pokoju lub kącika dla nadchodzącego maleństwa, decyduje się na stonowane pastelowe barwy. Wszystko musi być jasne i delikatne, jak delikatne jest nowo narodzone dziecko. Można by jednak dyskutować, czy ono jest takie delikatne skoro musi się natrudzić żeby zaczerpnąć "świeżego powietrza", wytrzymać początkową nieporadność rodziców, zachować zimną krew przy przestraszonej, debiutującej mamusi i zdezorientowanym tatusiu. Tak czy inaczej delikatność ponad wszystko. Zatem mamy beżowe beciki, beżowe kocyki, kremowe śpioszki i tak dalej i tak dalej. Małe leży w tej wszechogarniającej go pasteli i nie dość, że słabo widzi i do góry nogami, to jeszcze wszystko dookoła jest jedną wielką masą w kolorze cicikowo kakaowym. Udało mi się jednak trafić swego czasu na jakiś króciutki artykulik w jednej z gazet dla mam, których programowo nie czytam, ale które tak czy owak trafiają w moje ręce, głównie w poczekalniach poradni pediatrycznych a tam, jak wiadomo, można umrzeć z nudów zatem czyta się wszystko co popadnie i wpadnie w ręce. Tam też zanikają wszelkie opory, zwłaszcza mamom, które jak lwice walczą o pierwszeństwo w kolejce. Jak łamać zasady, to hyc, wertuję magazyn z bobasem na okładce. W takich mniej więcej okolicznościach natrafiłam na tekst opluwający beżyki, że mało rozwojowe, nudne, spełniające potrzeby estetyczne rodziców ale na pewno nie dziecka...skoro tak, to trzeba było wyjść z tych pasteli i wprowadzić kolor. Dobro dziecka najważniejsze więc zmusiłam się do przymknięcia oka na fakt, że kolor mi się nie komponował. Trochę czasu minęło i się komponuje. Teraz wszystko co ma kolor jest fantastyczne. Szukam więc koloru gdzie popadnie. Lula jest wniebowzięta, a ja jako mama pełną gębą jestem wniebowzięta jej wniebowzięciem. Sama radość i uciecha.
Dlatego też wczoraj, aby sprawić nam obopólną przyjemność, nabyłam drogą kupna kolorowe sztućce i talerzyki dla mojego niejadka. Efekt gwarantowany, lody weszły jak masło. Obiadek gorzej, ale przynajmniej dłużej budził zainteresowanie. Zakup nie był planowany, a takie jak wiadomo są najlepsze. O dziwo impulsywne zakupy zawsze cieszą bardziej. Powinny przecież wejść na psychikę kupującego, ze rozrzutny, niemyślący, nieumiejący się oprzeć pokusie. Generalnie pozornie dają wiele powodów do samobiczowania, ale nie. Każdy nieplanowany zakup urasta do niepowtarzalnej okazji, ostatniej szansy, której nie można zmarnować, a nabywca staje się niesamowitym łowcą, wyczuwającym pismo nosem, że ów zakup to wybór najlepszy z możliwych, że jako konsument znalazł się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. Ja też jestem bardzo zadowolona z nowych talerzyków, choć niekoniecznie uszczęśliwia mnie fakt, że odrobinę bardziej niż przewidywałam uszczupliłam swój budżet. Zakupiona miała być deska do prasowania i inna mysia. Inna mysia to w nomenklaturze mojej córki druga mysia. Druga w stosunku do pierwszej, ukochanej, bez której z domu ruszyć się nie może. Jednak skoro na spacer idzie mysia (pierwsza) to inna mysia też musi. Na pierwszą mysie się uważa i oka z niej nie spuszcza, bo Lula bez niej nie zaśnie, a wiadomo jakie lecznicze właściwości na zszargane mamusine nerwy ma sen dziecka. Inną mysię się trochę odpuszcza. Ostatnio trochę za bardzo. Bidula zniknęła w czeluściach placu zabaw. Krótka rozpacz była, ale i obietnica, że dnia następnego pójdziemy jej szukać. Dzięki Bogu za Ikea. Stamtąd bowiem wzięła się inna mysia. Ikea zbyt często kolekcji nie zmienia, a więc daje klientowi pewność, że zawsze znajdzie to, czego mu potrzeba. Odnalazłyśmy inną mysię, Lula nie wie, że to duplikat. Niech trwa w błogiej nieświadomości. Przy okazji mama łowca wrzuciła do żółtego wora dziecięcy zestaw do konsumpcji. Swoją drogą, dobrze, że to nie mysia (pierwsza) zaginęła, bo tego manewru nie udałoby mi się powtórzyć.




 p.s. okulary z Pepco za niecałe siedem złotych a jaki kolol !!!

niedziela, 19 czerwca 2011

A tak plus minus, mniej więcej wygląda kolekcja zdecydowanie rozwojowa na wiosnę









BULULA

BULULA w odróżnieniu od innych moich poważnych przedsięwzięć nie powstawała w bólach. Przyszła do głowy jako impuls, remedium na zasiedzenie w domu przy dziecku. Z resztą nie jestem w tym przypadku ani jedyna ani oryginalna. Obecnie mamy zalew kreatywnych młodych mam, które po przejrzeniu na oczy, po dorobieniu się potomka i konieczności (przychodzącej całkiem naturalnie i w niezauważalny sposób) zmiany priorytetów, rzucają się na głęboką wodę hand made'u, robienia czegoś z niczego i szeroko pojętego tworzenia, aby codzienność i ta dziecięca i ta mamusina była przyjemniejsza, łatwiejsza i satysfakcjonująca. Zrobiłam to samo. Wydobyłam się z pieluch, butelek, gugania i przecieranych obiadków i zaczęłam kombinować swój nowy świat.
Wściekłam się na polski rynek odzieży dziecięcej. Ile można wytrzymać kurczaczków, ptaszków, miśków o bezbrzeżnie tępym spojrzeniu, aplikowanych na wszelkie możliwe rodzaje wdzianek? W zasięgu mojej kieszeni pozostawały jeszcze ubranka z H&M'u i od święta z Zary. Po przekroczeniu jednak magicznego rozmiaru "18-24" zaczęło wiać nudą. Najgorsze jest jednak to, że poprzez dostęp do internetu i wielu cudownych zagranicznych stron, człowiek dowiaduje się, że jednak można i że wcale nie za astronomiczne pieniądze. Pojawia się więc pytanie: skoro można, skoro topowe polskie blogi i magazyny z dziecięcym designem zachwalają pomysły przychodzące z zachodu i północy, to dlaczego nie spróbować? No i poszło, a ile frajdy... buszowanie po hurtowniach aby znaleźć najodpowiedniejsze tkaniny, naturalne oczywiście i w odpowiednich kolorach. Francuzi lubują się w ciemnych a nawet, o zgrozo, czarnych ubraniach dla dzieci. Tak? No to bach! Piękny ciemny popiel. Żeby jednak było trochę weselej neonowa zieleń. Taka alternatywa dla błękicików i różyków... Trzeba było jeszcze się nalatać z centymetrem za własnym szkrabem i pociechami znajomych, żeby zwymiarować to i owo, posiedzieć chwil kilka nad wykrojami i kolekcja (zdecydowanie rozwojowa) na wiosnę gotowa (sic!)

sobota, 18 czerwca 2011

jeszcze piątek a już sobota


No i jakoś tak się stało, ze już jest sobota. Ja mentalnie jeszcze siedzę w piątku. Kolejny zapracowany dzień choć pozornie nic się nie wydarzyło. Po wczorajszym pobycie nad jeziorem i wieczornym gotowaniu obiadu na dzień następny faktycznie 17 czerwca pozbawiony był jakichkolwiek fajerwerków. Lula z katarem, zawożona do i z przedszkola, nasiadówka przed komputerem i jednoosobowa burza mózgu, walka z makaronem wystrzeliwanym we wszystkie kierunki świata przez bardzo samodzielną dwulatkę i inne utarczki z puzzlami, kredkami i łyżeczkami do herbaty namiętnie wyciąganymi przez Lulę i rozrzucanymi po niecałych 54 metrach kwadratowych mieszkania. Wieczorem jeszcze udało mi się odebrać kilka sukienek od krawcowej więc jednak jakiś krok do przodu nastąpił. No i oczywiście nie można zapominać o kilku prezentach, które sobie dzisiaj sprawiłam: paczka różowych goździków za 4.99 zł, kilka doniczek z ziołami, bo od tego tygodnia staje się amatorką gotowania, podkładki pod kubek z całkiem udaną grafiką muffinki i sitko do parzenia herbaty również z muffinką, pełniącą w tym przypadku funkcję obciążnika. Postanowiłam zakończyć swą fascynację minimalizmem i wprowadzić bardziej "słodkie" akcenty do wystroju, które jakby się nie uprzeć, ewentualnie zaprzeć rękoma i nogami, poprawiają humor. Tak też dzięki nowemu nabytkowi w końcu udało mi się spróbować oryginalnie azjatycką zieloną herbatę, przywiezioną z Bngkoku przez mojego ściśle tajnego kolegę. Kolega jest ściśle tajny nie ze względu na łączącą nas zażyłość ale pracę, która nie pozwala mu na ujawnianie się na jakichkolwiek portalach społecznościowych ani blogach.
Córka śpi, a ja znowu przed komputerem walczę z nowymi mediami. Z resztą niewiele opcji mi pozostało.
Od wtorku zamieszkuję nowe stare mieszkanie na czwartym piętrze. Brak radia, telewizora i lampki nocnej
nie pozostawia mi wyboru. Dziękuję Niemężowi za sprowadzenie pewnego ustrojstwa, które pozwala mi na siedzenie w sieci. Tylko dlaczego od siedzenia w sieci człowiek robi się głodny? Podobno po godzinie dwudziestej nie powinno się zaglądać do lodówki. Podobno, ale czy na pewno? Chyłkiem zatem skoczę. A za chwilę zabieram się do wyszukiwania przepisów na jutrzejszą/dzisiejszą kolację. W końcu sobota. trzeba z Niemężem zjeść coś dobrego.